niedziela, 11 grudnia 2011

Jest miś - jest impreza!

W swoim życiu misiem byłem do tej pory tylko dwa razy. Podobno, będąc dzieckiem, miałem słuszną linię i na tle moich rówieśników wyglądałem na lekko spasionego. Potem z rodzicami pojechałem zagranicę i przywiozłem kilka kilogramów obywatela mniej. No dobrze, to zagranica przypłynęła do Polski z jakichś ciepłych krajów i została rzucona na półki sklepowe, by po wielogodzinnym staniu w kolejce, wylądować w moim brzuszku. To właśnie zjedzona pomarańcza wywołała u mnie zatrucie pokarmowe i spowodowała, że nie jadłem przez dwa tygodnie. Nic a nic! Z misia stałem się cieniem misia.
Drugi raz misiem zostałem już na studiach. Niezmiennie niedożywionym misiem, ale mojej ówczesnej dziewczynie niespecjalnie to chyba przeszkadzało. Zapewne dlatego, że potrafiłem ją rozgrzać i ogrzać, jak nikt inny. Szczególnie podczas jednych wakacji nad morzem, gdy po wypiciu kilku browarów, absolutnie przez przypadek zasnąłem na plaży. Akurat tego dnia była piękna, niemal bezwietrzna pogoda, słońce niemiłosiernie grzało, a mi spało się tak dobrze, jak nigdy. Gdy się obudziłem jeszcze nic, no może poza naskórkiem w kolorze typowym dla czerwonych tulipanów, nie wskazywało na to, że doznałem udaru słonecznego. Kilka godzin później grzałem już, niczym Farelka. I tak przez trzy dni z rzędu.
W piątek, gdy po raz trzeci zostałem misiem, też grzałem, tyle że ze znajomymi w knajpie. Siedzieliśmy przy barze, bo nigdzie indziej nie było miejsca. Jedna, druga, trzecia kolejka wiśniówki, wcześniej kilka piw. Faza - coraz większa. Że czasem lubię ubierać damskie ciuchy, to założyłem, będącego pod ręką, "miśka" mojej kumpeli. Czyli takie czarne futerkowe wdzianko z kapturem i śmiesznymi pomponami, sięgające mi gdzieś do połowy tułowia.
Miś ze świeżo poznaną panną.
Później wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Koledze zderzyły się w mózgu dwie kule, więc założył mi na głowę kaptur, a w tłum puścił hasło - "kto chce sobie zrobić zdjęcie z misiem?". Z pchły barowej przeistoczyłem się w misia barowego. Nabrałem odwagi, jak nigdy w życiu. Przy barze nie przepuszczałem nikomu, a raczej żadnej, co zresztą widać na zdjęciu obok! Z ceny wywoławczej 50 zł zszedłem do... jednego piwa. I? Niestety, żadna babka nie chciała zapłacić, co na pewno spowodowane jest kryzysem, tak intensywnie ostatnio nagłaśnianym przez media.
Ale przynajmniej było bardzo wesoło, a i poznałem wielu ludzi. Bo, jak jest miś - jest impreza!
I to na całego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz