piątek, 30 grudnia 2011

Autoeugenika

Prędkość zabija” - te słowa słyszę niemal w każdej policyjnej wypowiedzi na temat naszych przykrych statystyk drogowych. Jeremy Clarkson z kolei twierdzi, że główną przyczyną wypadków nie jest prędkość, tylko nagłe wytracenie jej. Szczególnie na drzewie, latarni czy innym samochodzie. Ja zaś jestem zdania, że za większość wypadków drogowych odpowiada ludzka głupota. 
W Stanach Zjednoczonych przez ponad 60 lat władze po cichutku, bez zbędnego rozgłosu doprowadziły do wysterylizowania ponad 60 tys. osób. I nie chodziło tutaj o ograniczenie przyrostu naturalnego, tylko o stworzenie lepszego społeczeństwa. Społeczeństwa, w którym eliminuje się możliwość reprodukcji przez tak zwanych „nieprzydatnych” osobników. Czyli upośledzonych ekonomicznie i społecznie. Lub, jak kto woli - po prostu głupich. W programie uczestniczyły 33 stany, a jego słuszność podkreślał nawet Sąd Najwyższy, w swoim uzasadnieniu pisząc, że „trzy generacje imbecyli wystarczą”.
Najbardziej eugenikę (selektywne rozmnażanie) rozpowszechniły nazistowskie Niemcy. Celem było stworzenie „czystej” rasy germańskiej - wysokich blondynów o niebieskich oczach. Dlatego też w stylu typowym dla Trzeciej Rzeczy, a więc z rozmachem, sterylizacji poddano setki tysięcy ludzi umysłowo upośledzonych, a dziesiątki tysięcy - eutanazji. Trzecim krajem, gdzie prowadzono program eugeniczny była Szwecja. Wszystko odbywało się tam pod przykrywką instytutu poświęconego higienie rasowej. 
Nie jestem fanem eugeniki. Pomimo szczytnej idei, jest ona najnormalniej w świecie niemoralna. Dlatego też uważam, że najlepsze rozwiązanie może podpowiedzieć sama natura. Ostatnio zresztą byłem tego świadkiem. 
Pewnego młodego, 19-letniego chłopaka bardzo przycisnęło. Że chciał zwiększyć swoje doznania seksualne, to postanowił nie brać viagry do ust, tylko zaaplikować ją sobie w inny sposób. Z szybkością Corega Tabs rozłupał niebieską kapsułkę w drobny mak, potem wymieszał ją z wodą i nabrał do strzykawki. Później zaś... Zaczęło puchnąć.
Do szpitala zabrała go karetka. Zawsze, gdy podobne „gwiazdy” przyjeżdżają na ostry dyżur, nagle przestaje obowiązywać tajemnica lekarska, informacja trafia do całego personelu w oka mgnieniu, a do pacjenta zaczynają przychodzić pielgrzymki. W końcu jest to nowy, niezbadany jeszcze przypadek, któremu trzeba się przyjrzeć. Choćby dla własnego doświadczenia!
Niestety, pomimo wielu starań i prób podejmowanych przez personal medyczny, reanimacja uszkodzonego organu nie powiodła się. Zamiast ostrego rżnięcia było nagłe cięcie, a w miejsce kuśki wstawiona została rurka. W wieku 19 lat! Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak poirytowany musi być ten osobnik, ale dla mnie życie straciłoby sens!
Z drugiej strony, dokonał on czegoś, co na pewno nie śniło się Francisowi Galtonowi - twórcy eugeniki. Jest bowiem namacalnym przykładem na to, że eugeniki mogłoby nie być, bo w przyrodzie występuje autoeugenika! I wcale do niej nie potrzeba tony stali, silnika i czterech kół. 
Ani też spisywania testamentu!

niedziela, 25 grudnia 2011

Poczuj magię świąt!

Uwielbiam święta kościelne. Za ich klimat, życzliwość ludzką, jaka się wtedy nagle objawia oraz za możliwość spędzania czasu w gronie rodzinnym. Bezcenne! Uwielbiam za to, że wszystko jest pootwierane, za to, że mogę robić co mi się rzewnie podoba, a nie przejmować tym, czy coś wypada czy nie wypada.
Boże Narodzenie to cudowny czas. To czas narodzin Jezusa Chrystusa - naszego Zbawiciela. Dlatego, jak byłem mały, wmówiono mi, że w domu musi lśnić choinka, a pod choinką - prezenty. Wmówiono mi, że święta muszę spędzać z rodziną i wspólnie przeżywać ten niezwykły okres.
Przeżywać co? To, że mam rodzinę tylko na starych zdjęciach? To, że moja Mama spina się, by przygotować święta, bo przecież wypada, a później otwiera flaszkę i nie pozwala na to, by było bardziej normalnie niż rok temu? To, że się dzielimy opłatkiem, składamy życzenia, obżeramy przy wspólnym stole, otwieramy prezenty i generalnie po chwili każdy już szuka zajęcia dla siebie, bo rozmowa się nie klei. Trwa to wszystko może z 40 minut, gdyż na stole jest pełno potraw, a każdą powinno się spróbować!
Podczas wczorajszej Wigilii było nieco inaczej niż do tej pory. Może nawet nieco normalniej, bo z bratem do domu rodzinnego przywieźliśmy kilka gier planszowych. Dzięki temu integracja przedłużyła się do ponad trzech godzin. Ostatnio tak dużo czasu spędziłem przy wigilijnym stole za życia mojej Babci, która miała ten unikalny dar, sprawiający, że rodzina jakoś potrafiła się ze sobą dogadać, integrować. Ale to minęło bezpowrotnie jakieś 12 lat temu. Słowo klucz do tej zagadki to... kostucha!
Już dawno temu przestałem wierzyć w instytucję kościoła. Przestałem wierzyć w magię Bożego Narodzenia, bo tej magii, przynajmniej w moim domu, nie ma. Święta to komercja. To nabijanie kasy kościołowi, sklepom i hodowcom ryb. To zatrważające policyjne statystyki z naszych dróg. Najpierw taki uduchowiony jegomość modli się, jak nakazują mu wiara i tradycja, zjada kolację, wlewa w siebie kieliszek wódki za kieliszkiem, a później siada za kierownicę swojego samochodu i „trzeźwy” odjeżdża do domu. Tego uczy go wiara chrześcijańska? Tak się objawia umiłowanie dla bliźniego? Chyba nie do końca o to tu chodzi.
Jakoś przetrwam dzisiejszy wieczór i jutrzejszy dzień. Telewizora nie ruszam, bo w kółko leci to samo. Rok w rok. Pozostają mi książka, komputer oraz wizyta u znajomych. Bo okazuje się, że najbardziej rodzinną atmosferę można znaleźć z dala od rodziny. Tam, gdzie nikt nie ma do nikogo pretensji o majątek Dziadka, działkę Babci czy zastawę świąteczną Cioci.
Ale i tak najbardziej w tym wszystkim szkoda mi karpi, które magię świąt czują poprzez ostrze noża, siekiery czy tasaka. I nikomu nie wmówi się, że można inaczej, na przykład bez mięsa!
Bo tradycja jest tradycją! Naszą spuścizną. I tego zmieniać się nie powinno!
Bo NIE!

piątek, 23 grudnia 2011

Pfu! Siedziałaś na piasku?

Jedna z moich koleżanek twierdzi, że na pewnych częściach męskiego ciała włosów być nie powinno. Ba, kiedyś w czasie podróży samochodem zrobiła mi o tym wykład. Zupełnie znienacka. Wzięła mnie z zaskoczenia, bo na jej pytanie czy golę sobie jajka, jeszcze wtedy nie byłem w stanie odpowiedzieć twierdząco. Może i trochę ją to do mnie zniechęciło, ale nie zniechęciło do przedstawienia mi wszystkich argumentów za. Bo golenie jajek jest przecież takie higieniczne, takie modne, a poza tym gładkie jądra są delikatne w dotyku i tak fajnie przechodzą między palcami, gdy je popieścić. Był jeszcze jeden argument, dzięki któremu przypomniał mi się najlepszy i jednocześnie najkrótszy kawał, jaki znam - „pfu! siedziałaś na piasku?”.
Zdecydowanie gorzej mają osobnicy, u których gęsty „szetland” pokrywa niemal całe ciało. Te kłębki czarnych „włochów” na brzuchu, klacie i plecach muszą być bardzo upierdliwe. Dla większości osób to zresztą też nadzwyczaj wstydliwy problem.
Ale są wyjątki! Pamiętam pewnego dozorcę z internatu w Rzeszowie. Facet po sześćdziesiątce, siwy, rozpięte trzy czy cztery górne guziki koszuli. Spomiędzy nich wystaje naprawdę gęsty „dywan”. Na dodatek tak długi i sterczący ku górze, że tworzy niemal jedną całość z... brodą. W życiu nic takiego na własne oczy nie widziałem.  
Najlepsze w tym wszystkim są ten pietyzm, ta dbałość o nienaganny wygląd „szetlanda”. Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, czy pan do mycia go używał szamponu, a później nakładał odżywkę, ale na własne oczy widziałem, jak grzebieniem pielęgnował swój „skarb”. I to w miejscu publicznym, a był przy tym dumny z siebie, niczym paw. 
Ostatnio bardzo często chadzam na saunę. Na taką, na której jest „strefa nagości”. Rzeczywiście, większość facetów bardzo sobie bierze to do serca i czuje się tak swobodnie, jakby byli u siebie w łazience. I to sami! Nawiasem mówiąc, szkoda, że zasada ta nie działa w przypadku pań. Przynajmniej tych atrakcyjnych!
Ostatnio też w strefie saun natknąłem się na faceta, który był szczupły, prawie łysy, a jednocześnie miał „dywan” na całym ciele. Z małym wyjątkiem. Wyjątkiem, obejmującym miejsca, o których mówiła moja koleżanka podczas wykładu w samochodzie. Przyznam, że wyglądało to zupełnie, jak polana w środku lasu. Jak biała plama na czarnej ścianie, czy jak słońce na niebie pełnym chmur. 
Zastanawia mnie czemu ten facet wykarczował jedynie jajka, skoro ma tak bujnego „szetlanda” gdzie indziej. Moja koleżanka mawiała, że nie lubi wyciągać sobie „łoniaków” spomiędzy zębów. A co z „włochami” z innych części ciała? 
Może lubi?

środa, 21 grudnia 2011

W kółko o... kółku

Kartka w drzwiach sąsiadki
Pamiętam, jak kiedyś wiązałem sznurowadła w moich butach, w ręku trzymając takie niewielkie kółko z kluczami. Rzeczywiście było ono bardzo upierdliwe. Nie dość, że ograniczało ruchy moich palców, to jeszcze wydawało z siebie metaliczne dźwięki. Na samą myśl o tym wspomnieniu przez moje ciało przechodzą drgawki i dostaję gęsiej skórki, dlatego zawsze przed snem staram się od niego uciekać. Innym razem, będąc na karuzeli, kolega tak mną zakręcił w kółko, że po jej zatrzymaniu, nie mogłem złapać oddechu, o równowadze już nie wspominając. Niestety, to nie były jedyne konsekwencje ruchu  „kołowego”  karuzeli. Resztę można było znaleźć, przynajmniej przez jakiś czas, w sąsiednich krzakach.
Nie znoszę też, gdy ktoś w kółko gada o jednym i tym samym. Specjalistką w tego typu wypowiedziach jest moja Mama, nieustannie nadająca na mojego Tatę. A to, że w 1976 r. nie przepuścił jej, wychodząc z knajpy czy że w 1985 r., zamiast komputera z napędem w postaci magnetofonu, kupił taki ze stacją dysków, a nas nie do końca wtedy było na to stać. 
„kółkiem” generalnie nie mam dobrych wspomnień. No poza jednym, ale to akurat nie było kółko, tylko koło ratunkowe. Nie, całe szczęście, nigdy nie tonąłem! Okazuje się bowiem, że koło ratunkowe, oprócz swojej podstawowej funkcji, może też spełniać funkcję rozrywkową. Idealnie wręcz nadaje się do konsumpcji taniego wina na środku mazurskiego jeziora, co nieraz sprawdziłem. Ma tylko jeden mankament - brak uchwytów na kubki, zwanych popularnie „cup holderami”.
Jeśli kółko z balkonu mojej jednej sąsiadki, tak bardzo przeszkadza drugiej sąsiadce, że wtyka jej kartki w drzwi, to dołączam się do apelu o pozbycie się go. Bo kółko twój wróg! A kółko, uderzające o pręty „jak jest wiatr”, to znacznie gorsze kółko niż takie, które uderza o pręty podczas wiatru. To pierwsze uderza przecież nieustannie! I jeszcze nie można spać. Bo przecież w całym bloku obowiązuje jakiś odgórny zakaz! Ja akurat czasem go łamię, dzięki czemu zdarza mi się sypiać. Nawet jak się nie da.
W końcu ma się od czegoś ten barek. Cholera, ja w kółko o tym samym! 


wtorek, 20 grudnia 2011

Makaron z czajnika

Przez większą część mojego życia byłem i jestem singlem. Jakoś nie mogę trafić na tak zwaną „drugą połówkę”. Z połówek zdecydowanie częściej trafiam na takie w butelkach. Zazwyczaj szklanych i nie dających się wypić jednym haustem. Kiedyś trafiłem na kobietę o imieniu Iwona i potem długo żałowałem, że nie posłuchałem mojego kolegi, uświadamiającego mnie od czego ono pochodzi. A to takie proste - „na raz i won”! Bycie singlem ma jednak swoje plusy, oprócz oczywistych minusów. Mianowicie takie, że potrafię sam sobie posprzątać, nastawić pranie, uprasować koszulę, zrobić zakupy, a nawet ugotować co nieco. Nie mam dwóch lewych rąk, bo całe dorosłe życie radzę sobie z tymi czynnościami sam. No dobrze, prawie całe.
Ostatnio mój starszy brat (z zawodu dyrektor) po przyjściu do domu zadał mi pytanie, „jak ugotować makaron?”. Akurat jego żona wyjechała na kilka dni, więc chłop był zdany tylko na siebie. Oczywiście, po usłyszeniu pytania wyśmiałem go, mówiąc, iż makaron podgrzewa się w czajniku elektrycznym. Po chwili jednak na poważnie dodałem, że najpierw należy ugotować wodę, a dopiero później wrzucić do niej zawartość torebki. Brat odpowiedział mi tylko - „od takich czynności mam żonę”. Dobrze, że jeszcze potrafi zrobić sobie sam śniadanie, choć o istnieniu czynności zwanej zmywaniem naczyń już dawno zapomniał.
Nieraz byłem świadkiem nieporadności moich kolegów na terenie tzw. gospodarstwa domowego. A to jeden wyprał białe ubrania z czerwonym sweterkiem, dziwiąc się potem, że zafarbowało. Inny podgrzewał piwo w mikrofalówce na programie przeznaczonym do odmrażania pizzy. Wtedy nie tylko pękła szklanka, ale też trzeba było wymieniać korki w domu. I mikrofalówkę.
Jeszcze inny do zmywarki wkładał naczynia z resztkami żarcia, co spowodowało, że w końcu przestała działać. Według mnie, i tak wytrzymała długo. Ten sam kolega zresztą raz popisał się nieumiejętnością obrania cebuli, a pokrojony przez niego pomidor na kanapkę nadawał się dopiero po „splackowaniu” walcem. Niemal niepisaną normą jest mycie podłóg ściereczką do naczyń, a lodówki - ścierką do podłóg. W życiu spotkałem się jeszcze z próbą upieczenia w piekarniku zafoliowanej piersi kurzej czy też „mieleniem” pieprzu tłuczkiem do mięsa. Choć w przypadku tej ostatniej czynności trzeba zwrócić honor za wyjątkową poradność, zamiast załamywania rąk i tekstu „się nie da”.
Co się nie da, jak się da? Zamiast narzekać na kolegów i brata, może lepiej pójdę wyjąć makaron z czajnika. Bo chyba już „doszedł”...



niedziela, 18 grudnia 2011

Bo trzeba być zawziętym!

Mam już swoje lata. Do tej pory przeżyłem ponad 12 tysięcy dni. Swoją drogą - ile to piwa?! Jak to w życiu bywa, raz były lepsze, raz gorsze. W ostatnie wakacje miałem taką małą kumulację. Jeden lipcowy dzień chętnie wymazałbym z pamięci, ale drugi - był jednym z najlepszych, jakie miałem.
Ta pamiętna sobota zaczęła się jeszcze w knajpie. Więcej nie pamiętam. Tylko tyle, że do domu dotarłem, gdy było już jasno. Jak zawsze w takim przypadku bywa, spałem zaledwie kilka godzin i obudziłem się jeszcze mocno wczorajszy. Czyli najebany.
Po godzinie 11 przyjechali po mnie kumpel ze swoją dziewczyną i pojechaliśmy malować ich mieszkanie. Wcześniej szybkie zakupy - kilka piw i coś do jedzenia. Na miejscu okazuje się, że kolega pomyślał o wszystkim, zabierając dla mnie nawet ubranie do malowania. Spodnie jego siostry były jednak dużo za ciasne, dlatego za nic nie mogłem ich dopiąć.
Mimo sporego zmęczenia i mocno opornej materii w postaci ceglastej ściany, robota szła naprawdę dobrze. Szczególnie, że napędzało mnie piwo, a na puszce białej farby wyczytałem - „Farba akrylowa mocno kryjąca”. To wystarczyło, by zbudować sobie w głowie odpowiednią otoczkę. Ja nie malowałem! Ja pokrywałem! W sumie to było najdłuższe „krycie” mojego życia. Dłuższe nawet niż rekord innego mojego kolegi, który kiedyś stwierdził, że robił to przez bite trzy godziny! 
Słyszałem, że istnieją rekordy w liczbie „pokryć” jedno po drugim. Raz nawet gdzieś wyczytałem, że pewna niemiecka gwiazdka polskiego pochodzenia (już świętej pamięci, bo odeszła z tego świata z powodu komplikacji przy szóstej operacji cycek), chcąc pobić taki rekord trafiła do szpitala. Ale trzeba przyznać jedno! Mianowicie to, że była niesamowicie zawzięta. 
Tak sobie myślę, że może ja ze swoją zawziętością w „pokrywaniu” powinienem trafić na jakąś listę rekordów. Tym bardziej że przy tym procederze napięcia nie wytrzymały spodnie, które najpierw zaczęły się pruć wzdłuż szwów, a później zerwałem je z siebie jednym ruchem, niczym gwiazdorzy filmów dla dorosłych.


P.S. Wieczorem poszliśmy do meksykańskiej knajpy, gdzie poszło kilka kolejek Tequili i gdzie poznałem bardzo interesującą młodą osobę. Ale to już opowieść na kiedy indziej...

czwartek, 15 grudnia 2011

Myszka z misiem?

Kiedyś na ulicy usłyszałem, jak jakiś facet zwrócił się do swojej „drugiej połówki” z tekstem „orzeszku”. Myślałem, że padnę ze śmiechu, wyobrażając sobie laskę, pracującą w cyrku i pośladkami rozgniatającą orzechy. Nie odważyłem się spytać dlaczego tak na nią mówi i myślę, że zrobiłem dobrze, bo czasem lepiej pewnych rzeczy nie wiedzieć. 
O ile w pełni akceptuje zwyczajne, najnormalniejsze w świecie „kochanie”, o tyle, gdy słyszę „myszko”, „kotku” czy „tygrysku”, to mnie szlag trafia. Równie dobrze taka para mogłaby zwracać się do siebie „muszelko” oraz „paróweczko” i dawać upust swojej zwierzęcej chuci w miejscu publicznym, na przykład na środku wrocławskiego rynku. 
Lubiłem być nazywany „misiu”, pomimo że gabaryt mam raczej skromny. Sam też do takiej jednej zwracałem się „słońce”, pomimo że raczej nie biła od niej specjalnie jasna aura. Kiedyś usłyszałem, jak pewna laska do faceta mówiła „ogrze”. Był on raczej zwyczajny, przeciętny i wcale nie miał zielonej skóry. Może nieprzeciętnie waliło mu tylko z ryja? Ciekaw też jestem, jak mówił on do swojej partnerki? „Orbitko”, „mentosku” czy może „tic taczko”?
Nieraz też słyszałem „żabko”, „kwiatuszku”, „gołąbeczko” czy „małpko”. Trzy pierwsze są raczej neutralne, ale czwarte - już niekoniecznie. Gdy o nim myślę, to gdzieś z tyłu głowy mam osobę wpieprzającą nieustannie banany i w każdej sytuacji wymagającej użycia szarych komórek, nieustannie drapiącą się po czuprynie. Albo po jajach. 
Najbardziej jednak lubię „niuniuś”. Bo jest takie niewinne, urocze, sympatyczne i pełne ciepła. Raz nawet zostałem tak nazwany, ale chyba przez pomyłkę. Ostatnio namiętnie na moją bardzo dobrą kumpelę mówię „myszko”, a ona na mnie - „misiu”. Tak dla jaj.
Nie mam tylko odwagi spytać się o jedno! Mianowicie o to, czy jest myszką z misiem czy też bez... 

środa, 14 grudnia 2011

Bliskie spotkanie drugiego stopnia

"Jak człowieka przyprze to zapomina o regulaminie!". Świadkiem podobnych historii byłem wielokrotnie. Zresztą nieraz sam zapominałem o jakimkolwiek regulaminie. Szczególnie po kilku piwach, nie mówiąc już o jabolu czy takim przezroczystym napoju pędzonym ze zboża. Przy pomocy tego ostatniego przystroiłem niegdyś podłogę, niejedną umywalkę, drzwi czy nawet okno, którego nie zdążyłem otworzyć. Na swoją korzyść zaliczam jednak fakt, że nigdy nie przystroiłem osoby postronnej. A przynajmniej tego nie pamiętam.
Jeden z moich kolegów miał za to spore doświadczenie w wykonywaniu stroików jedynie z własnym udziałem. W czasach liceum pił bez umiaru, co akurat nie zmieniło się do dzisiaj. Później zasypiał gdzieś pod krzakiem czy na jakimś krześle, jeśli impreza odbywała się np. w domu i był tak wycieńczony, że jeszcze później nie miał siły wstać. Całe szczęście, że ta wybitnie imprezowa jednostka rzygała głównie po sobie, dzięki czemu okoliczny krajobraz cierpiał niewiele. Że określa się nas, jako "człowieka rozumnego" - homo sapiens po łacinie - to po którymś razie kolega rzeczywiście poszedł po rozum do głowy. Nie! Nie przestał pić, tylko zaczął nosić ze sobą ubranie na zmianę, co zaowocowało tym, że mógł pić jeszcze więcej. 
Przyparcie do muru innego rodzaju obserwowałem nieraz w lesie, szczególnie w czasach, gdy namiętnie biegałem na orientację. Na treningach podczas obozów kondycyjnych nieraz zdarzało mi się wbiec na jakąś polanę, na której stał zaparkowany samochód. W środku - akcja na całego. Szyby zaparowane, auto chodzi to w jedną, to w drugą stronę. Raz szybciej, raz wolniej. Że byłem po szkole mojego Dziadka, to wiedziałem co jest grane. Najlepszy w tej sytuacji był popłoch, gdy na chwilę on lub ona, zamiast dupy, unieśli głowę, by sprawdzić co się dzieje dookoła. Bezcenne!
Kiedyś z pewną parą przeżyłem niemal bliskie spotkanie trzeciego stopnia. To było w środku naprawdę rozległego lasu. Droga, którą akurat biegliśmy, ciągnęła się dobrych kilka kilometrów. Była prosta, jak lewy bok mojego telefonu. I prawy też. W mojej grupie znajdowało się z 5 osób. W trakcie treningu, jeśli na to jeszcze siły pozwalały, nigdy mi się gęba nie zamykała. Zresztą do dziś ciężko mnie uciszyć. 
Biegniemy, rozmawiamy, kontrolujemy tempo i nagle ktoś rzuca tekst - "dobiegamy do tego białego kamienia i zawracamy". Zbliżamy się, a kamień, rzeczywiście biały jak mąka, zachowuje się, jakby był żywy. Przez chwilę po głowie krąży mi myśl, że może to moje zmęczenie daje znać o sobie. Mógłbym w to uwierzyć, gdyby nie to, że kamień porusza się, niczym różowy króliczek z reklamy baterii Duracell.
Nie chcąc przeszkadzać, zawracamy wcześniej. Tak, by naszemu nowo poznanemu, białemu króliczkowi baterie się nie wyczerpały.
"Bo jak człowieka przyprze, to zapomina o regulaminie!". 

niedziela, 11 grudnia 2011

Jest miś - jest impreza!

W swoim życiu misiem byłem do tej pory tylko dwa razy. Podobno, będąc dzieckiem, miałem słuszną linię i na tle moich rówieśników wyglądałem na lekko spasionego. Potem z rodzicami pojechałem zagranicę i przywiozłem kilka kilogramów obywatela mniej. No dobrze, to zagranica przypłynęła do Polski z jakichś ciepłych krajów i została rzucona na półki sklepowe, by po wielogodzinnym staniu w kolejce, wylądować w moim brzuszku. To właśnie zjedzona pomarańcza wywołała u mnie zatrucie pokarmowe i spowodowała, że nie jadłem przez dwa tygodnie. Nic a nic! Z misia stałem się cieniem misia.
Drugi raz misiem zostałem już na studiach. Niezmiennie niedożywionym misiem, ale mojej ówczesnej dziewczynie niespecjalnie to chyba przeszkadzało. Zapewne dlatego, że potrafiłem ją rozgrzać i ogrzać, jak nikt inny. Szczególnie podczas jednych wakacji nad morzem, gdy po wypiciu kilku browarów, absolutnie przez przypadek zasnąłem na plaży. Akurat tego dnia była piękna, niemal bezwietrzna pogoda, słońce niemiłosiernie grzało, a mi spało się tak dobrze, jak nigdy. Gdy się obudziłem jeszcze nic, no może poza naskórkiem w kolorze typowym dla czerwonych tulipanów, nie wskazywało na to, że doznałem udaru słonecznego. Kilka godzin później grzałem już, niczym Farelka. I tak przez trzy dni z rzędu.
W piątek, gdy po raz trzeci zostałem misiem, też grzałem, tyle że ze znajomymi w knajpie. Siedzieliśmy przy barze, bo nigdzie indziej nie było miejsca. Jedna, druga, trzecia kolejka wiśniówki, wcześniej kilka piw. Faza - coraz większa. Że czasem lubię ubierać damskie ciuchy, to założyłem, będącego pod ręką, "miśka" mojej kumpeli. Czyli takie czarne futerkowe wdzianko z kapturem i śmiesznymi pomponami, sięgające mi gdzieś do połowy tułowia.
Miś ze świeżo poznaną panną.
Później wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Koledze zderzyły się w mózgu dwie kule, więc założył mi na głowę kaptur, a w tłum puścił hasło - "kto chce sobie zrobić zdjęcie z misiem?". Z pchły barowej przeistoczyłem się w misia barowego. Nabrałem odwagi, jak nigdy w życiu. Przy barze nie przepuszczałem nikomu, a raczej żadnej, co zresztą widać na zdjęciu obok! Z ceny wywoławczej 50 zł zszedłem do... jednego piwa. I? Niestety, żadna babka nie chciała zapłacić, co na pewno spowodowane jest kryzysem, tak intensywnie ostatnio nagłaśnianym przez media.
Ale przynajmniej było bardzo wesoło, a i poznałem wielu ludzi. Bo, jak jest miś - jest impreza!
I to na całego!

niedziela, 4 grudnia 2011

Z głową niekoniecznie w chmurach

Bardzo podobają mi się słownikowe definicje rzeczy, których używa się na co dzień i których znaczenie jest tak oczywiste, jak to, że polska reprezentacja w piłkę nożną nie wygra przyszłorocznego Euro. Ostatnio postanowiłem sprawdzić kubeł na śmieci. 
Według wikipedii „to pojemnik, wykonany zazwyczaj z metalu lub tworzywa sztucznego, używany do przechowywania odpadów.” Można by na tym zakończyć, jednak autor definicji idzie dalej, pisząc: „Domowe kubły na odpady stoją zazwyczaj pod zlewozmywakiem w kuchni. Wrzuca się do nich zazwyczaj różnego rodzaju odpady kuchenne. Obecnie często do kubłów na śmieci wkłada się torby plastikowe. Pozwala to na utrzymanie kubła w czystości, a wyrzuca się do śmietnika torbę ze śmieciami.”  W tym miejscu przydałaby się jeszcze instrukcja korzystania z kosza i wtedy byłaby naprawdę pełna profeska. 
Dalej pisze, że „w pokojach zazwyczaj stawia się ozdobne pojemniki na śmieci, do których wrzuca się np. papiery. Pojemniki te mają czasami pedał do podnoszenia pokrywy (jeżeli pokrywa jest częścią pojemnika)”. Nic dodać, nic ująć!
Ostatnio, robiąc przystanek w trasie, natrafiłem na pojemnik na śmieci w kształcie ryby. Jego „otwór wejściowy”, bo chyba tak to należy ująć, był bardzo duży. Tak duży, że nie mogłem sobie odmówić, by zajrzeć do środka. Robiąc szybki rzut okiem po wnętrzu kubła, zauważyłem, że nikt nie pofatygował się, aby umieścić tam plastikowy worek na śmieci. Stawiam orzeszki przeciw dolarom, że pozwoliłoby to na utrzymanie kosza w czystości i pozbawiłoby go tego nieprzyjemnego zapachu. Oczywiście, łatwiej dałoby się też owy pojemnik opróżnić, wyrzucając do śmietnika torbę ze śmieciami. Widać, że ten, kto postawił „rybę”, nie zna wikipediowskiej definicji kosza na śmieci. 
Przyznam się, że ja wtedy też jej nie znałem, nie wiedząc o jednym. Mianowicie o tym, że do kubła nie powinno wkładać się głowy. Włożyłem, poczułem, prawie zemdlałem. Dlatego też apeluję do autora wpisu w wikipedii, by dodał, że do kosza na śmieci nie wkładamy głowy!
Z góry dziękuję... z głową w śmietniku!


sobota, 3 grudnia 2011

Na początku były jęki

Jakoś ostatnio zebrało mi się na wspomnienia o moim Dziadku. Uwielbiałem go od najmłodszych lat. Za to, że zabierał mnie na Colę do knajpy, na basen, na ryby i pozwalał spędzać ze sobą czas w garażu, gdzie miał setki części do swojego ukochanego 126p. Co z tego, że większość z nich do niczego się nie nadawała?
Gdy nieco podrosłem, wyczaiłem, że mój Dziadek do świętych nie należy, a w garażu spędzał całe dnie nie bez powodu. Udając, że grzebie w swoim Maluchu, popijał nalewkę za nalewką. Ba, gdy mu się jedna skończyła, potrafił zapakować mnie do auta i przejechać kilkaset metrów po kolejną. Nie pamiętam tylko czy wężykiem, czy raczej na wprost. Babcia wręcz go za to uwielbiała, czego wyrazem były częste awantury.
Prawdziwy przełom w moich relacjach z Dziadkiem miał miejsce, gdy z rodzicami sprowadziliśmy się do jego domu. A raczej rok później, gdy Dziadek odkrył firmę Fujitsu, produkującą tani sprzęt audio-wideo i kupił sobie wideo. Pierwszy film, jaki wypożyczył z wypożyczalni, nie zwiastował niczego złego, ale kolejne wpłynęły już mocno na moją chłopięcą psychikę. Bo Dziadek lubował się w porno!
Pamiętam, jak przychodziłem ze szkoły do domu. Już na progu witały mnie znajome pojękiwania panienek, grających w filmach dla dorosłych. A że Dziadek najlepszego słuchu nie miał, to niosło się po całym domu. Lubił też podczas seansu sobie wypić nalewkę, dwie lub trzy i... zasnąć. Czasem, nie mogąc wytrzymać nieustannych jęków, a i pchany też ciekawością, wchodziłem do jego pokoju, by ściszyć telewizor. Oczywiście, nie omieszkałem przy okazji rzucić okiem na ekran.
Tak naprawdę, dzięki mojemu Dziadkowi dowiedziałem się, że z rozmnażaniem człowieka wcale nie jest tak, jak tłumaczyła mi to w czwartej klasie podstawówki pani na lekcji biologii. Mężczyzna i kobieta wcale nie kładą się obok siebie, a plemniki wcale nie przechodzą sobie przez pościel w kierunku komórki jajowej, by doszło do zapłodnienia. Już w piątej klasie wiedziałem, że odbywa się to zgoła inaczej. I że są jęki!
Niestety, swoim japońskim wynalazkiem Dziadek nie nacieszył się zbyt długo, bo jakiś rok później doznał udaru mózgu. Nie, nie podczas seansu, tylko w czasie jazdy samochodem.
Teraz, ponad 10 lat od jego śmierci, zastanawiam się czy aby filmy porno nie miały z tym jednak coś wspólnego. Ale niezależnie od wszystkiego, mój Dziadek pozostanie w mojej pamięci, jako pierwszy nauczyciel wychowania seksualnego. Potem lekcji udzielały mi już tylko koleżanki. I w sumie mogłyby poudzielać jeszcze...

czwartek, 1 grudnia 2011

Ćma z nietoperzem w kretowisku?

W swoim życiu miałem różne fascynacje. Jedne przemijały szybko i bezpowrotnie, inne niekiedy powracają, a jeszcze inne nieprzerwanie trwają do dziś. W młodości zachwycałem się klonowaniem dżdżownic poprzez prosty ruch, polegający na jednoczesnym pociągnięciu za oba końce owego zwierzęcia. Pamiętam, że gdzieś usłyszałem, iż w ten sposób powstają dwie. Rzeczywiście powstawały, ale żyły dosłownie chwilę. W sumie dość długo wierzyłem, że uda mi się kiedyś zostać małym Frankensteinem, jednak po którymś razie dałem za wygraną i przerzuciłem się na słuchanie Modern Talking. Teraz wstydzę się tego, ale jakoś muszę z tym żyć. Nieco później zacząłem zachwycać się moimi koleżankami, i w sumie ta fascynacja pozostała mi do dziś. Najgorszy jest jednak fakt, że raczej nie działa to w drugą stronę.
W drugą stronę nie działa także moja fascynacja gwarą więzienną, zwaną grypserą. Nie siedziałem w więzieniu, nie znam żadnego recydywisty, nigdy nie byłem cwelem. Po prostu jestem zachwycony tym, jaką bogatą w absurdy wyobraźnie mają panowie zza krat. Mój ulubiony przykład to: „hyudrowahotargacz posypany niklem”. I weź tu zgadnij o co chodzi! Odpowiedź jest przecież bardzo prosta – „kran chromowany”. 
Ale jeszcze lepsze są nowe znaczenia słów, jakie znam z życia codziennego. O ile gały, giwera, fart, wciskanie kitu czy klamka przyszły do nas z ciemnej strony mocy, o tyle wiele przeszło na drugą stronę. Beret to w gwarze więziennej deska sedesowa. Czym więc byłby moherowy beret? Mi osobiście kojarzy się z takim „miśkiem” na deskę, co by pośladki i uda nie marzły zimą. Dziurkacz to alfons, a harem – niekoniecznie ulubione miejsce muzułmańskich władców. W gwarze więziennej to cela frajerów, a więc osób niższej kategorii. Czyli zgadzałoby się, bo w niektórych krajach arabskich kobiety traktowane są przecież gorzej niż psy. Planeta to z kolei dziewczyna, a koperek – włosy łonowe. Myślę sobie, że w dobie tak ogólnego dostępu do maszynek do golenia i mody na „gładkość”, słowo koperek jest jednak coraz rzadziej używane.
Studiując (nieustannie przez 24 godziny, bez jedzenia i picia) grypserę zauważyłem zresztą więcej nawiązań do świata roślin i zwierząt. Ćma to prostytutka, dynia to piersi, papuga to adwokat, a kretowisko oznacza burdel. Totalnie rozwaliło mnie słowo nietoperz, które jest określeniem na ślepca. Banany oznaczają natomiast cenny łup, a rybak to zwyczajny kieszonkowiec. Całe szczęście, że nigdy nie dałem się złapać na jego wędkę. 
W życiu też nie „styrałem na nikim dziewionę”, nie „przyżeniłem kosałki”, ani też nie „przewaliłem nikogo na pakiel”. Zdarzało mi się za to, szczególnie w czasach liceum, bo w podstawówce miałem zdecydowanie lepsze stopnie, „żenić moim rodzicom bałach na wydrę”, nie mówiąc już o „uderzaniu w kimę”. 
A gdyby tak poodwracać znaki drogowe czy wziąć linijkę i do przyjazdu policji naciskać wszystkie przyciski w domofonie? Może wtedy miałbym szansę sprawdzić moją znajomość grypsery i poznać nowinki językowe? 
Nie! Chyba najpierw zostanę żulem, dryniąc nieustannie szpachlówę!

poniedziałek, 28 listopada 2011

Piękna twarz... Syrenki

Od dziecka interesuję się motoryzacją. Prawdę mówiąc, to całe moje życie w pewien sposób toczy się wokół niej. Tym bardziej że z kobietami mi nie wychodzi, pomijając fakt, że kilka z nich wyszło mi bokiem. I długo bolało, ale tylko za pierwszym razem.
Jak byłem jeszcze małym pulpetem, żyjąc w czasach, gdy półki sklepowe świeciły pustkami, zbierałem resoraki. Pierwszego Matchboxa dostałem pod choinkę. Drugiego niewiele później - na urodziny. Oczywiście, szczęście w postaci kolejnego nowego resoraka rodzice dozowali mi niezwykle rzadko. Dlatego było tym większe. Bardzo dbałem o swoje modeliki. Owszem, bawiłem się nimi często, ale nie stukałem ich ze sobą, ani nie zrzucałem z balkonu naszego bloku. Po każdej zabawie czyściłem je i równiutko układałem na półce.
Gdy byłem nieco starszy, liznąłem trochę mechaniki samochodowej. Pierwszy "duży Fiat" mojego taty nie psuł się specjalnie często. Zjadała go za to rdza, więc trzeba było się z nim rozstać. Drugiego Fiata 125p chyba przez cały dzień wybieraliśmy w opolskim Polmozbycie. W końcu decyzja padła na tego w kolorze kości słoniowej. Sprawiał wrażenie najlepiej poskładanego. Jednak nie był! Zepsuł się już w drodze do domu. Później psuł się nagminnie. Pamiętam, jak tata naprawiał go pod blokiem, a ja mu zawsze pomagałem. To przytrzymywałem lampę, podwałem części lub narzędzia. Ale dzięki temu dowiedziałem się, jak wygląda panewka, wałek rozrządu, świeca, wahacz i inne. Już wtedy byłem pewien, że chcę się związać z motoryzacją. I tak też zrobiłem.
Apogeum miało miejsce podczas tegorocznych wakacji. To był sierpniowy piątek. Impreza w Ustce. Nagle ją zobaczyłem w pełnej krasie. Była piękna. Świetna linia nadwozia, genialne proporcje, stan idealny. Stała tam sama niedaleko morza. Wyglądała niczym muza, opiewana przez wieku w wierszach poetów. Biły od niej piękno, żar.
Mimo sporego upojenia alkoholowego, no dobrze, za sobą miałem już z 7 piw, nie mogłem sobie odmówić kontaktu z nią. W jednej chwili zacząłem ręką jeździć po jej błotnikach i kołach. Pieściłem jak psa sąsiadów. Byłem w raju. Umarłem i narodziłem się ponownie. Ekstaza trwała ze... dwa piwa. Potem już niewiele pamiętam, a obudził mnie poranny ból głowy.
Gdy następnego dnia wróciłem w to samo miejsce, ona nadal tam stała. Ustecka Syrenka! Była piękna, jak ją zapamiętałem. Po chwili jednak zauważyłem kamerkę internetową. Czar prysnął i pojawił się wstyd!

sobota, 26 listopada 2011

Tradycja zobowiązuje

W liceum to było życie. Zupełnie inne niż teraz. W sumie rzekłbym, że lepsze, bo i człowiek był młodszy i państwo bardziej liberalne. Tyle tylko, że ja z tego ostatniego nie korzystałem, ale pamiętam te tłumy na parkowych ławkach w drodze do szkoły. Bynajmniej nie matek z dziećmi, tylko najczęściej panów o charakterystycznym kolorze naskórka typu "spalone naplete". Nie trzeba chyba dodawać, że w rękach trzymali jabole, a najczęściej używanym słowem była klasyczna, staropolska... kurwa!
Niedługo po tym, jak skończyłem 18 lat polska rzeczywistość zmieniła się nie do poznania. Z szarej stała się bardziej szara. A to za sprawą zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Oczywiście, niejedna impreza nadal zaczynała się i kończyła na powietrzu, dlatego coraz częściej miałem do czynienia z funkcjonariuszami w niebieskich uniformach.
Pamiętam szczególnie jeden koncert. Akurat na wrocławskiej Wyspie Słodowej występował Kazik, a  my chcąc przyoszczędzić na biletach, umówiliśmy się na tak zwanej "wyspie ubogich". Piękna pogoda, atmosfera pikniku, każdy z piwkiem w ręku. Nagle przychodzą "niebiescy". Cała nasza paczka kitra piwa, ale widzimy, że inni obecnością policji się nie przejmują. To my też! W pewnym momencie wpadam na pomysł, by kolega z aparatem zrobił zdjęcia mi i mojemu przyjacielowi na tle funkcjonariuszy. Z piwem w ręku, oczywiście! Nie minęła chwila, by "niebiescy" do nas podeszli ze słowami - "rozumiem, że można spożywać alkohol w miejscu publicznym. Czasem sam siadam sobie z piwkiem w parku, ale żeby robić to w tak ostentacyjny sposób?". Skończyło się na mandacie w wysokości 25 zł. Dla mnie i mojego przyjaciela.
Ostatnio, robiąc zakupy w "biedzie", moją uwagę przykuła wódka. Cena za 200 ml 40-procentowego napoju - absolutnie niewygórowana. Nazwa bardzo sugestywna - "Parkowa". W jednej chwili odżyły wspomnienia z liceum, a przed oczami miałem panów z ławeczki parkowej. Zastanawiam się tylko nad jednym. Mianowicie nad tym, czy w dobie odwrotu klasycznych jaboli, tak ładnie konserwujących naskórek typowego polskiego żula, zmieni się jego wygląd. Bo przecież czysta raczej nie ma podobnego wpływu...
Wniosek nasuwa się jednak sam! Nawet, jeśli, to zawsze w odwodzie pozostaje solarium. Tak dla zachowania tradycji!

piątek, 25 listopada 2011

Dwuletnie doświadczenie zdobywam w krótkim czasie

Ostatnio mam nowe hobby. Zupełnie nieplanowane i bardzo oryginalne. Dzięki niemu jestem wręcz człowiekiem spełnionym. Niestety, do tej pory jakoś nie działa ono tak, jak sobie to wymarzyłem. Pracodawcy nie walą do mnie drzwiami i oknami, a ja nadal tkwię w zawieszeniu, zwanym bezrobociem. 
Tak, uwielbiam wręcz pisać listy motywacyjne. Jeden z pierwszych (zamieszczony poniżej) wysłałem do pewnej firmy kosmetycznej już prawie dwa miesiące temu. Nadal jestem w szoku, że nikt się do mnie stamtąd nie odezwał. A przecież spełniam wszystkie warunki, by zostać idealnym PR-owcem. No chyba że się mylę... 

Szanowni Państwo,

na początek przyznam się, że o kosmetykach wiem niewiele (choć stale ich używam), ale działka Public Relations nie ma dla mnie żadnych tajemnic. Przez lata pracowałem jako dziennikarz i często też reprezentowałem moją redakcję na wszelkich wyjazdach służbowych. Oczywiście z godnością. No może z paroma wyjątkami, ale to były raczej wypadki przy pracy. Albo wpadki...
Podczas mojej wieloletniej pracy miałem do czynienia z wieloma „PR-owcami”. Wiem, że poza ogromną bazą kontaktów, umiejętnością radzenia sobie z sytuacjami kryzysowymi oraz ze stresem, muszą wykazać się także dyspozycyjnością. Jako zatwardziały singiel z tym ostatnim radzę sobie absolutnie bez żadnego problemu – tym bardziej że przez lata trenowałem to w czasie tak zwanych „tygodni wysyłkowych”, gdy kończyliśmy pracę nad kolejnym numerem naszej gazety i czasem zdarzało się siedzieć w pracy do późnych godzin wieczornych. To akurat był minus nienormowanego czasu pracy, choć jego plusów przez trzy tygodnie poprzedzające „wysyłkę” było zdecydowanie więcej. 
Jako niezależny dziennikarz napisałem setki artykułów, które podobno daje się nawet czytać. Zajmowałem się także pisaniem informacji prasowych, a w tym roku od podstaw stworzyłem niezbyt obszerny periodyk na rocznicę pewnej marki samochodów.
Mimo braku doświadczenia w branży kosmetycznej, mogę zapewnić, że wymagane przez Państwa dwuletnie doświadczenie jestem w stanie zdobyć w bardzo krótkim czasie. Dlatego też chętnie spotkam się z Państwem na rozmowie kwalifikacyjnej, by przedstawić moją osobę.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Najlepsze są na rozpuszczalniku!

Należę do pokolenia, które namiętnie wąchało butapren. Jeden z moich kumpli był w tym naprawdę dobry. Tak dobry, że kiedyś pchany zapachem swojego ulubionego specyfiku, włamał się do hurtowni farb i lakierów, notabene, należącej do moich rodziców. To miejsce było dla niego rajem. Otwierał klej za klejem, chcąc wywąchać wszystko, łącznie z opakowaniami. Będąc na haju, nie zauważył tylko jednego. Że włączył się alarm... Z tego, co wiem, to i tak było najlepsze wąchanie w jego życiu. Niekoniecznie najtańsze.
Ja swojego najlepszego wąchania w życiu nie planowałem. W sumie przez przypadek zaplanowali je za mnie moi ukochani rodzice. Dlaczego? Bo jarając przez lata fajki, doprowadzili do tego, że ściany w naszym mieszkaniu zmieniły się z białych w czarne. Doprowadzili do tego, że zwyczajną emulsją ciężko byłoby je zamalować. Ale od czego są emulsje niezwyczajne? Emulsje do użytku zewnętrznego, pokrywające wszystko na swojej drodze? Zupełnie, jak filmowy "Tulipan".
Rzeczywiście, białe, gęste jak kisiel, spisywały się znakomicie. Wystarczyła jedna warstwa, by mieszkanie zaczynało lśnić. Chytry plan rodziców działał znakomicie. Nie przemyśleli tylko jednego. Mianowicie tego, że farby zewnętrzne rozcieńcza się rozpuszczalnikiem. Prawdziwym nitro, niemiłosiernie wręcz dającym po nozdrzach.
Jako że mam ponad 1,80 m wzrostu, zawsze podczas domowego malowania byłem specjalistą od sufitów. Stojąc na zwykłym krześle, mój nos znajdował się naprawdę blisko farby. Jak każdy dzieciak, lubiłem ten zapach. Jeden pokój jeszcze na mnie nie zadziałał, ale drugi i trzeci (malowanie szło pełną parą) uderzyły mi w łepetynę. Wiele z tego malowania nie pamiętam. Tylko tyle, że ze trzy godziny ryczałem ze śmiechu, że zamalowałem jeden obraz, który na szczęście nie kosztował kroci, i że mój brat po ciemku pojechał do sklepu samochodem bez włączonych świateł.
Dzisiaj, jadąc rowerem do mieszkania z emulsją uwieszoną na rączce (3-litrowa puszka plastikowa), miałem mały wypadek. Wpadłem w dziurę na chodniku, przez co urwał się uchwyt, a farba wylądowała na ziemi. Nawet nie zwolniłem, tylko obejrzałem się za siebie i pojechałem dalej.
Teraz, 10 godzin po tym incydencie, myślę sobie, że moja reakcja byłaby zupełnie inna, gdyby farba waliła rozpuszczalnikiem.

piątek, 18 listopada 2011

Jeśli podkoszulek, to tylko z rękawkami!

Nie mam klaty, z której mięśnie wylewają się niczym botoks z ust niektórych panienek, ani też bicka wielkości dziecięcego nocnika. U mnie ćwiczenia siłowe zaczynają się i kończą na brzuszkach oraz pompkach. Pewnie dlatego nie noszę podkoszulek bez rękawków. Bo po prostu niespecjalnie jest się czym chwalić. A i mam jeszcze sporo pieprzyków, w tym jeden wycięty. 
Za to byłem, jestem i pozostanę wierny zwyczajnym podkoszulkom z rękawkami. Tym białym, czarnym i kolorowym. Tym z długimi i krótkimi rękawkami. Dlaczego? Bo kiedyś jeden podkoszulek uratował mi życie.
To było lata temu w knajpie. Po którymś piwie z rzędu, strasznie mnie przycisnęło. I tak nagle. Nie, nie pęcherz, wszak wtedy mierzyłem przynajmniej w srebrną nerkę. Ta druga, bardziej gówniana strona...
Z trudem dotarłem do toalety, wszak było daleko. Później - wiadomo. Horror rozpoczął się dopiero wtedy, gdy chciałem sięgnąć po papier toaletowy. Tym bardziej że ze sobą raczej go nie noszę, a rzadko chusteczki do nosa. Papieru toaletowego po prostu nie było, moje ciało przeszedł dreszcz, przed oczami miałem wizję pozostania tu znacznie dłużej niż chciałem. Sytuacja bez wyjścia. Beznadziejna, jak leczo mojej Mamy.
Co robić? Szybki rzut oka na całą toaletę nie pomaga. Patrzę na siebie. I nagle eureka, olśnienie, euforia. Zdejmuję podkoszulek z rękawkami, obrywam najpierw lewy, później prawy - tak, aby było symetrycznie - rozprawiam się z wrogiem w brązowym mundurze i wychodzę. Znajomi patrzą na mnie zdziwieni. Opowiadam im całą historię ze szczegółami. Nie wierzą, ale przynajmniej jest wesoło. Bardzo wesoło!
Dziś wiem, że jeśli podkoszulek, to tylko z rękawkami. W dni, kiedy czuję, że z żołądkiem jest coś nie tak lub po konsumpcji fasolki po bretońsku, zakładam te z długimi rękawkami. Tak na wszelki wypadek. Bo licho nie śpi!